Ostatni raz objęłam spojrzeniem niewielką kamienicę, której
nie opuszczałam wcześniej dłużej niż na tydzień; trudno było mi przyzwyczaić
się do myśli, ze moje przytulne trzypokojowe mieszkanie należy już do dwójki
studentów zakochanych w Paryżu, pragnących tylko swojej obecności; z uśmiechem
wspominałam jego czułość i delikatność i jej wrodzoną niewinność. Teraz wesoło
machali mi z okna, chyba oddychając z ulgą, że zdobyli własny kąt po tak
niskiej cenie; chyba do końca myśleli, że się rozmyślę, proponując rozsądną
kwotę.
Nie potrzebowałam wiele.
Chciałam tylko mieć pieniądze na bilet, kilka książek,
paczkę fajek i utrzymanie się przez parę tygodni, zanim nie znajdę przyzwoitej
pracy.
Znudziłam się Paryżem; nie mogłam już przechodzić przez Pola
Elizejskie, po raz kolejny wzdychając z zachwytu, wspinać się na Wieżę Eiffla
podziwiać panoramy miasta lub chłonąć sztukę renesansowych mistrzów w Luwrze;
przegrywałam także walkę z tęsknotą do tego co zostawiłam, spiesząc się na lot
w piątek, 13 maja o 19:36 z Balic, pierwszy, jaki był możliwy.
Mój bagaż nie był zbyt wielki, składał się z walizki pełnej
ciuchów, głównie szortów, koszulek i conversów, kilku ulubionych książek w wydaniach francuskich i polskich, ulubiony
kubek z Kurtem, pluszowego misia sprezentowanego na dziesiąte urodziny od mamy
i miniaturowej Wieży Eiffla. Na lotnisko szłam na piechotę, żegnając się z
miastem którym zawładnęła potężna ulewa powodująca, że ludzie uciekali do
domów, krzycząc francuskie przekleństwa; mój papieros zgasł dokładnie w tym
samym momencie, kiedy niebo przeszyła błyskawica, a zaraz potem usłyszałam
ogromny huk, który sprawił, że zamarłam.
Od dziecka bałam się burzy, a wiedziała o tym tylko jedna
osoba.
W toalecie na lotnisku za pomocą chusteczek higienicznych
usiłowałam zmyć resztki spływającego makijażu, dopóki jakaś elegancka kobieta w
średnim wieku nie zlitowała się nade mną , podając mi płyn do demakijażu;
uśmiechnęłam się tylko, a ona ciężko westchnęła i wyszła, najwyraźniej się
spiesząc. Splątane, mokre włosy przeczesałam palcami, co sprawiło, że
wyglądałam jeszcze gorzej, lecz machnęłam ręką i ruszyłam w kierunku terminalu.
Zaczęło się ściemniać; burza minęła i pozostałością po niej
byli tylko przemoczeni ludzie i ogromne kałuże na chodnikach; powietrze było
takie lekkie i pełne czegoś, czego nie potrafiłam określić; może to wszystko
dlatego, iż wiedziałam, że dzisiejszej nocy naprawdę wracam.
Samolotów też się bałam; ogólnie byłam bardzo bojaźliwa i
miałam mnóstwo fobii i urojeń, które sprawiły, że znajomi podśmiewali się ze
mnie na każdym kroku; nie przeszkadzało mi to zbytnio, sama uznawałam się za
dość osobliwą i dziwaczną; przecież ktoś, kto ma włosy na pograniczu różu i
czerwieni, nosi zwykle porozciągane, stare swetry, na okrągło czyta albo słucha
muzyki i kogo glany lądowały na niejednym kroczu, nie może być w pełni
normalny, prawda?
Lot był jednak spokojny, a może mi się tylko tak wydawało,
bo pogrążona w dźwiękach nie zwracałam na nic uwagi? Wyszłam w ciemną, polską,
dobrą noc, przesiąkniętą zalążkami wiosny, która w Paryżu rozpoczęła się na
dobre i westchnęłam cicho; brakowało mi tego kraju, języka, tego wszystkiego.
Stojąc i marznąc, uświadamiam sobie dopiero, jak wielką głupotę popełniłam;
porzuciłam dobrą pracę, piękne miasto, oddałam mieszkanie za grosze, po to
tylko, by poczuć smak Polski przez chwilę, a potem nie mieć gdzie się podziać i
co ze sobą zrobić; odpalając papierosa, obiecałam sobie, że już nigdy nie będę
podejmować pochopnych decyzji, z których słynęłam i których prawie zawsze
żałowałam. Uspokajając oddech próbowałam wmówić sobie, że nie jest tak źle,
lecz z każdą chwilą było coraz gorzej; zaczynało znów padać i grzmieć, ludzi
przechodzący obok mnie zaczęli się dziwnie przyglądać i już zaczynałam zauważać
starszych mężczyzn, których uwagę przykuwałam. Nie pozostało mi nic innego, jak
ruszyć przed siebie i szukać miejsca, w którym mogłabym zastanowić się co
dalej; cała racjonalność mojego myślenia zniknęła jednak, przytłoczona moją
cholerną nieodpowiedzialnością i konsekwencją czynów. Dopiero teraz
uświadomiłam sobie, że przecież rodzice zabiją mnie za to mieszkanie, jeśli
prędzej nie dostaną zawału, widząc mnie na swoim progu proszącą o utrzymanie.
Innymi słowy, za chwilową tęsknotę za ojczystym krajem
zapłaci także moja rodzina.
Usiadłam na jedynej ławce w pobliżu, stawiając z głośnym
trzaskiem bagaż obok. Łódź nigdy nie wydawała mi się tak beznadziejnie ponura a
krople deszczu cholernie ciężkie. Zastanawiając się, za ile dopadnie mnie jakiś
seryjny gwałciciel lub morderca, przyszedł mi do głowy niesamowity pomysł,
którego wprowadzenie w życie było całkowicie nierealne, lecz mistrzyni
pochopnych decyzji już wybierała numer z listy kontaktów, modląc się, żeby go
nie zmienił.
Zaspany, odebrał po pięciu sygnałach, a moje serce zabiło
nieco szybciej i zmieniło naturalny rytm. Tak bardzo za nim tęskniłam, chciałam
go zobaczyć, dotknąć jego policzka, tak bardzo mi go brakowało; śmiechu,
złości, dokuczania w żartach, palenia fajek o trzeciej w nocy i picia szampanów
nad ranem.
Kochałam go.
Nie jak brata ani przyjaciela, nie była to miłość urojona
ani zmyślona, nie chwilowa słabość, lecz prawdziwe uczucie o którego sile
zdołałam się przekonać trzy lata temu. Wtedy to po raz pierwszy i ostatni
zresztą całowaliśmy się, a ja wiedziałam, że z nikim innym nie będę szczęśliwa
nigdy; problem tkwił w tym, że od zawsze byliśmy najlepszymi przyjaciółmi,
których nic nie było w stanie rozdzielić. Bałam się mu o tym powiedzieć, bałam
się, że będzie się zmuszał do jakiegoś pierdolonego związku na siłę, w którym
oboje bylibyśmy cholernie nieszczęśliwi, albo co gorsza, zerwie ze mną kontakt,
bo stwierdzi że tak będzie lepiej.
-Kurek?- głównie powiedziałam to po to, żeby przyzwyczaił
się do mojego głosu i dałam mu czas na zerwanie się z łóżka, z miną wyrażającą
bezgraniczne zdumienie.
-Zuza? Burżuazja z Paryża? Zmienił się wam, Francuzom,
czas?- wyczuwałam, że pomimo zaskoczenia, cieszy się że dzwonię; prawdopodobnie
lekko się uśmiechał, przeczesując ręką kasztanowe włosy i zrywał się z łóżka;
podczas rozmów telefonicznych zawsze obchodził całe mieszkanie, po czym
przysiadał na blacie kuchennym, skąd miał doskonały widok na Bełchatów przez
ogromne okno.
-Nie przeszkadzam?
-Oczywiście, że przeszkadzasz, Mrozicka. Czym jednak byłoby
życie bez twojego przeszkadzania?
-Przyjedź do Łodzi. Jestem na- tu zerknęłam na tabliczkę
okalającą budynek obok mnie- Gołębiej.
-Zaraz będę.
Światła czarnego BMW rozświetlimy ciemność na dobre kilka
metrów, a wysiadający z niego facet był tak imponujących rozmiarów, że nawet ja,
znająca go przez całe życie, byłam pod wrażeniem. Po chwili już tonęłam w jego
uścisku, czując, że za chwilę zwyczajnie braknie mi tchu i się uduszę; chyba to
zauważył, bo z lekkim westchnieniem puścił mnie, po to by przyjrzeć mi się
badawczo.
-Ty naprawdę jesteś Mrozicka.- powiedział, uśmiechając się
tak czarująco, że moje serce omal nie wyskoczyło z klatki piersiowej. Usiadłam,
wciąż nie mogąc się nacieszyć jego widokiem w czarnych jeansach i koszulce.
Zadrżałam, ale nie z zimna; widok Bartosza uświadomił mi, że naprawdę wróciłam,
zostawiłam za sobą Paryż i tęsknotę i zaczynam zupełnie nowe życie. Nie wiem,
czy tego chciałam, ale właśnie tak było. Kurek jednak źle zinterpretował moje
drżenie i zawrócił do samochodu, by po chwili wrócić z bluzą, którą niedbale na
mnie zarzucił.
-Wracamy?- spytał, jakby najnaturalniejszą rzeczą na świecie
było to, że wsiądę z nim do samochodu i wrócę; problem tkwił jednak w tym, że
nie miałam gdzie wracać; nie zamierzałam budzić rodziców w nocy i szokować
swoim wyglądem; wolałam poczekać na jakiś przyzwoitszy moment.
Widział po mojej minie, że się waham, więc ujął moją maleńką
i zimną dłoń swoją- ogromną i niezwykle ciepłą i zaprowadził do auta.
_________________
A teraz jestem tu, ludzi tłum, lalala.
A teraz jestem tu, ludzi tłum, lalala.
Bardzo, bardzo stare, kiedy jeszcze mściłam się na Michale W. nie pisząc o nim opowiadań, wpierdalałam tonami czekoladę, słuchałam rocka, a mój stan psychiczny nie był najlepszy.
Jakby ktoś coś chciał, no to formspring.
Bartosz na chwilę obecna jest mi totalnie obojętny, ale i tak fajnie mi się czytał ten rozdział i na pewno będę czytać następne ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:*
Ja już Ci pisałam. To wszystko jest cudowne, Mrozicka jest fenomenalna a Bartek ślepy <3
OdpowiedzUsuńZ dwojga złego lepszy Kurek niż Bartman.
OdpowiedzUsuńPomijając wszystkie imiona, to chciałabym tylko powiedzieć, że taka duża dłoń, ogromnie ciepła, to jest jedna z najzajebistszych rzeczy; tak po seksie i ustach na brzuchu. Właśnie tak.
OdpowiedzUsuńUśmiech Bartosza jest uroczy. I nic poza nim w jego osobie już nie jest pociągające, przynajmniej dla mnie. Nie lubię tego grzejącego dupsko w Moskwie siatkarzyny, ale z Twojej ręki czytanie o nim to czysta przyjemność. *-*
OdpowiedzUsuńA ja to bym dała kurewsko dużą ilość pieniędzy, byle chociażby Paryż mignął mi za szybą auta, a co.
Popieram Kori, wolę Kurka, niż pana Och-Jaki-Ja-Jestem-Piękny.
OdpowiedzUsuń